W każdym razie postanowiłam skorzystać z okazji i zrobić sobie weekend bezmięsny i bezcukrowy. No, prawie, bo został mi do zjedzenia ananas, w którym jest fruktoza, a płatków owsianych na wodzie nie jestem w stanie strawić. Ale ananasa postaram się skonsumować dziś na kolację w postaci smoothie i od jutra do niedzieli jedynym cukrem, którego nie planuję się pozbywać, będzie laktoza. Ciekawe, czy dam radę wytrzymać trzy dni nawet bez owoców. Bo bez słodyczy nie powinno być tak źle, zwłaszcza, że zdarzają się dni, kiedy nie mam na nie jakiegoś szczególnego parcia, a jedynym powodem, że się pojawiają w domu jest książęce marudzenie... Ale i bez słodyczy i bez owoców będzie ciężko.
Podsumowanie:
Jakoś przeżyłam, aczkolwiek były to chyba najgłodniejsze trzy dni w moim życiu i jak tylko Książę Małżonek powrócił z Warszawy ucieszyłam się, że wreszcie będę mogła zjeść coś, co nie jest tylko warzywami.
Generalnie mój dzień składał się z czterech posiłków, jedzonych w różnej kolejności (poza obiadem, bo on zawsze był taki sam):
- ryż dmuchany i kasza jaglana preparowana na mleku
- wafle ryżowe z mozarellą lub serkiem "Mój ulubiony", pomidorem i bazylią
- ryż z brokułami i fasolką szparagową, polany domowym sosem czosnkowym
- jogurt naturalny z preparowaną kaszą jaglaną i cynamonem.
Ogólna kaloryczność dzienna to około 1400 kalorii, więc jak na mnie bardzo niewiele (i chyba trochę za mało, jak na moje zapotrzebowanie). Aktywność to 2-3 godzinny spacer z psem, a w ogólnym efekcie ciągłe burczenie w brzuchu...
Na początku ucieszyłam się, że oprócz cukrów dałam radę wyrzucić też sól, ale potem przeczytałam skład przyprawy do pizzy, której używałam. Sól oczywiście była na pierwszym miejscu...
W kazdym razie doświadczenie dość ciekawe, ale chyba faktycznie nie jestem w stanie najeść się prawie samymi warzywami. No i nie jestem pewna, czy będę chciała to kiedykolwiek powtórzyć.